No to było całkiem fajnych 17 listopadowych dni bez facebooka (w Iranie jest
zasadniczo blokowany) i prawie bez internetu. O wrażeniach można by długo... że
przyjaźni, spokojni mieszkańcy (choć generalnie ni w ząb z angielskim
sobie nie radzący i rozmówki farsi obowiązkowo trzeba mieć w plecaku);
że dobre wege jedzenie (z ashe reshte i kashk bademjun na czele); że
świetnie nadające się na rybie oko kopułowate wnętrza i bezbłędne
perskie ornamenty (czy to w
"emocjonalnych" szyickich meczetach czy to tradycyjnych domach w
Kashan); że poruszające swoją nagością i łagodnością góry (np. te w
okolicach Firuzkuh); że wyzwolone urodziwe teheranki (na potęgę się przy
tym w licznych parkach wzajemnie fotografujące); ponadto że w miastach
dotkliwie męczące spaliny starych, najczęściej francuskich aut (choć
równocześnie tani i luksusowy transport dalekobieżny) oraz że niestety
także przy okazji dużo brudu i takiej bliskowschodniej szarzyzny z
bylejakością; ale też że na niektóre dywany to nie można się i godzinami
napatrzeć; że to stąd pochodzą moje ulubione daktyle (a sezon był też
na soczyste kaki); że niewiarygodnie bezpiecznie.... i że że że.......
nie da się ukryć, że moją miłością i tak pozostaje dużo bardziej
naturalna, energetyczna, kolorowa, pulsująca Afryka środkowa, niemniej
do Iranu pewnie jeszcze kiedyś wrócę, tym bardziej że średniej jakości
linie ukraińskie pozwalają tam nieraz za ok 600 zł polecieć :) I może dopiero po mojej drugiej wizycie w tym miłym zakątku globu, zdecyduję się przygotować jakiś materiał multimedialny stamtąd.