(ja sam pod pomnikiem Diogenesa) |
Diogenesa spotkałem pewnego poranka na parkingu pod Budapesztem. Wyglądał trochę jak Herman Hesse, tykowaty, łysy, w okrągłych okularach. Łapał autostop. Wracał, wcale nie żartuję, z Synopy. Diogenes jest doktorem filozofii, podróżnikiem, bezrobotnym, animatorem kultury, fotografem, Bóg wie, kim jeszcze. W Turcji spędził prawie dwa miesiące. Patrzę na niego i nie chce mi się wierzyć, facet ma na sobie sterane dżinsy, trampki przeistoczone w sandały, rozchełstaną koszulę. No i mały plecaczek spięty z braku zamka agrafką. Dynda z niego połowa karimaty. Dlaczego połowa? Diogenes mi tłumaczy, że ważne jest, by mieć matę od tyłka do głowy, nogi mogą spać bezpośrednio na ziemi i całą karimatą nie ma się po co obciążać.
Zatrzymujemy się na stacji benzynowej w Zwoleniu na Słowacji. Częstuję Diogenesa brzoskwinią. A on opowiada o swoim podróżowaniu, o spaniu byle gdzie, o jedzeniu tylko tego, co ludzie mu podarują, o tym, że podróż jest dla niego rodzajem medytacji. Miło się tego słucha, ale w gruncie rzeczy to takie sobie bajdurzenie.
Diogenes zaimponował mi dopiero w momencie,
gdy, tuż przed odjazdem, odczepił tę swoją karimatkę i wrzucił do kosza mówiąc z uśmiechem „To mi nie będzie już potrzebne”.
Jedziemy dalej. Zatrzymujemy się na stacji benzynowej w Żylinie. Diogenes, który za cały bagaż ma tylko drugą koszulinę i drugie, lniane, spodnie idzie się przebrać. Z toalety wychodzi trzymając w ręku zmiętolone ubrania, w których widziałem go dotychczas. Wzrokiem szuka kubła na śmieci. Kiedy go znajduje, wyrzuca łachy i z szelmowskim uśmiechem mówi „To też nie będzie mi już potrzebne”.
Diogenes nazywa się Leszek Szczasny, mieszka w Raciborzu i od tamtej chwili kocham go jak brata.